W dostępnym jeszcze wakacyjnym wydaniu BIM-u opublikowaliśmy rozmowę z urodzonym w Brzesku Grzegorzem „Ornette” Stępniem, który wraz ze swoją grupą wystąpił na tegorocznym Brzesko Okocim Festiwalu. W rozmowie z Konradem Wójcikiem muzyk mówi o swoich początkach, byciu w czołówce polskiego rocka, zastanawia się czy wszyscy artyści są próżni oraz zdradza dlaczego już niedługo w rodzinnych stronach będzie można spotkać go nieco częściej.
Dziś prezentujemy Państwu pełen – zdecydowanie dłuższy zapis tej rozmowy. Bez skrótów związanych z ograniczonym miejscem w wydaniu gazetowym.
Miłość. Tak po prostu
Grzegorz Stępień urodził się w Brzesku a pierwsze lata życia spędził w Dębnie. Największą rozpoznawalność zyskał jako wieloletni basista legendarnej grupy Oddział Zamknięty, z którą zagrał blisko dwa tysiące koncertów. Obecnie koncertuje z własnym zespołem Ornette (z którym wydał już dwie płyty), oraz supergrupą Orkiestra Dorosłych Dzieci. Od blisko dekady odbywa profilaktyczne spotkania z młodzieżą w całym kraju. Z naszą redakcją spotkał się tuż przed koncertem podczas Brzesko Okocim Festiwal 2024.
Można powiedzieć, że zagrasz dziś w domu.
– Ktoś kiedyś zapytał mnie skąd pochodzę i gdyby nie to Brzesko w dowodzie to chyba nie wiedziałbym co odpowiedzieć. Wszystko zaczęło się w 1977 r. w Brzesku a właściwie w Dębnie, potem Jastrzębie Zdrój, Dąbrowa Górnicza, Ostrowiec Świętokrzyski, dwa razy Kraków. Przez chwilę mieszkałem w Berlinie, w Łodzi, w Warszawie…
Przeprowadzki czegoś uczą?
– Pokory. W każdym miejscu musisz się na nowo odnaleźć. Szczególnie odczułem przeprowadzkę z Dąbrowy Górniczej do Ostrowca. To była piąta-szósta klasa – buntowniczy wiek. Zostałem odcięty od przyjaciół, podwórka… Prosiłem nawet rodziców byśmy w czasie wakacji podjeżdżali pod nasz stary blok. W tym wieku dorasta się wyjątkowo szybko. Spotykałem więc tych kumpli, którym zmieniały się poglądy, priorytety, zainteresowania. Oni przyglądali się mi a ja im.
W tym odnajdywaniu się na nowo pomagała muzyka?
– Pomagała we wszystkim. Muzyka całe życie była i jest obok mnie. Mój ojciec grywał na weselach i wszędzie należał do jakiegoś zespołu. W Dębnie też. W Dąbrowie wynajmował z kolegami jakiś duży familok w którym odbywały się próby. Często tam z nim chodziłem patrzeć jak grają. Pamiętam, że to miejsce wydawało mi się wtedy strasznie wielkie. Potem pojawiło się w rodzinie ciśnienie, że ja też muszę grać, więc zacząłem się uczyć gry na akordeonie. Ale to nie było to. Jak robisz coś na siłę to tracisz apetyt. Kochałem muzykę, ale zbuntowałem się i powiedziałem, że nie będę grał. Na mnie lepiej działało gdy ta muzyka była niedostępna. Gdy wszedłem do domu kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim to stał tam wspaniały instrument, absolutnie nieosiągalny dla takich jak ja. Robiłem wszystko, by „wbić się” w to środowisko i móc kiedyś na nim zagrać, żeby chociaż go dotknąć. Pod skrzydła wziął mnie sam Andrzej Chochół. W życiu chyba najważniejszy jest właśnie ten proces zdobywania.
A Ty? Zdobyłeś?
– W końcu tak (śmiech). Dołączyłem z resztą do zespołu Andrzeja i brałem udział w nagraniu jazzowej płyty „Cooperation” w świeżo otwartym studio w domu Zbigniewa Preisnera w Niepołomicach. To taka duża i ważna dla mnie lekcja. Byłem pod niezwykłym wrażeniem. Tam pracowały największe ikony sceny jazzowej, ale też Dżem, TSA czy Zaucha. Stawiając pierwsze kroki od razu miałem okazję ocierać się o wielki świat. Materiał przygotowywaliśmy tak długo, że samo nagranie trwało ledwie dwa dni.
O tych czasach jedni mówią, że były kolorowe, drudzy z kolei, że to kompletna szarzyzna.
– Każde pokolenie ma swój „trip”. Moja babcia nie mogła zrozumieć, gdy słuchałem w młodości punk rocka. Prawdziwa muzyka to była dla niej pani Frąckowiak czy pani Sipińska. Po latach oczywiście przekonałem się, że rzeczywiście jest w ich utworach dużo prawdy, ale gdy się buntujesz to olewasz to. Szukasz nowej drogi, chcesz krzyczeć i odnaleźć się w krzyku innych. Obiektywnie wiadomo więc, że czasy były szare. Ale jak jesteś młody to nie patrzysz na to. Z resztą z biegiem czasu nauczyłem się tego czasu nie liczyć.
Wraz z początkiem nowego millenium dołączyłeś do składu Oddziału Zamkniętego. Byłeś podekscytowany czy przerażony?
– Tak i nie. Miałem już za sobą trochę dużych występów. Z Krzyśkiem Kasowskim graliśmy już na Inwazji Mocy czy podczas Lata z Radiem. Z amerykańskim zespołem Rod Host ruszyłem w trasę po Europie wschodniej bo ich basista został… deportowany do San Francisco! Wtedy mieszkałem już trochę w Berlinie i jako muzyk sesyjny byłem tam nawet dość pożądany. Wpadłem więc do Polski właściwie zabrać rzeczy i ostatecznie przekonać dziewczyny do przeprowadzki. I nagle dostałem propozycję, żeby grać w “Oddziale…” na basie. Mówię „rany, ja mam 22 lata, włosy mam krótkie, nie pasuję do starych hipisów”. No ale jednak jakoś się wpasowałem i okazuje się , że oprócz Wojtka Pogorzelskiego byłem najdłużej grającym w zespole muzykiem. A przewinęło się przez niego ponad 70 osób.
Obracając się wokół czołówki polskiego rocka widziałeś więcej wzlotów czy upadków?
– Byłem chyba świadkiem wszystkiego. Wtedy też dużo pokory się nauczyłem. Widziałem wiele gwiazd, które świeciły jasno, ale szybko zgasły. Do tej pory staram się przyglądać z boku. Przez całe lata mówiłem do chłopaków, że Oddział to jest ikona, więc trzeba cisnąć, żeby cały obracać się w muzycznej ekstraklasie. A Wojtek na to: „nie chcesz tam być stary”. Miał rację.
W końcu jednak odszedłeś.
– To w sumie dziwne zjawisko. Wszystko zaczęło się od wypadku naszego zespołowego busa podczas trasy. To było dla mnie traumatyczne przeżycie, do tego stopnia, że zacząłem jeździć na koncerty sam, własnym samochodem (co z czasem okazało się wygodne). Ale niektórzy uznawali to za gwiazdorzenie. Do tego zrobiło się nerwowo , bo Krzysiek Jaryczewski wycelował w nas swoje działa, mówiąc że OZ to tylko jego zespół. Usłyszałem też, że ślizgam się na plecach Oddziału Zamkniętego. Ubodło mnie to. Z jednej strony fakt, bo nie ma tam moich utworów. Ale również dlatego, że pisane przeze mnie kawałki nie były akceptowane. No i tak to się toczyło. Pewnego dnia zadałem trzy trudne pytania na które nie otrzymałem odpowiedzi, więc wstałem i wyszedłem. Rozmawiałem niedawno z Wojtkiem. Pytał czy dokończę z nimi nagrywanie płyty bo są tam wymyślone przeze mnie linie basowe. Chętnie to zrobię, ale wspólne koncerty mogą być utrudnieniem musiał by być zorganizowany management i konkretną trasa Z resztą mam co robić. Jest przecież Ornette i coraz bardziej rozkręca się Orkiestra Dorosłych Dzieci. Nagrałem też świetną płytę z Grześkiem Kupczykiem z perkusistą z mojego składu Ornette i Pawłem Oziabło na gitarze, który ostatnie lat gra w Oddziale Zamkniętym.
Czy to już czas żeby starzy rockmani zwolnili scenę dla młodych?
– Kiedyś nieopatrznie coś takiego powiedziałem i połowa środowiska się na mnie obraziła. A chodziło mi bardziej o to, że powinno się wprowadzać młodych, a nie wyprowadzać starych. Młodzi nie mają gdzie zaistnieć. Gwiazdy jak Lady Pank czy Dżem nie „wożą” ze sobą własnych suportów. W Jarocinie grają już same gwiazdy, a dawniej był to przecież festiwal młodych talentów. Przeszkadza mi to, dlatego nawiązaliśmy bliską współpracę z brzeszczaninem Pawłem Laską. Przy moim skromnym wsparciu założył on fundację Rock Artist, właśnie żeby zrobić krok w stronę młodych. Młodzi nie chcą chodzić do kultury, więc zrobimy tak, że kultura przyjdzie do nich. „Przywiozę” im muzyków, malarzy, aktorów, fotografików…
Kilka słów o twojej ostatniej płycie „Możesz wszystko”. Jak scharakteryzowałbyś ją w dwóch zdaniach?
– „Moja”.
Można powiedzieć, że oprócz rockowego czadu, jest to album w pewnym sensie umoralniający.
– Starałem się zawrzeć tam kwintesencję tego, co kieruje człowiekiem. To do czego dążymy, naszą drogę do wolności. Chcemy być wolni, ale sami zakładamy sobie smycz z social mediów i setek powiadomień. Długo by opowiadać…
Zawsze interesuje mnie dobór utworów, które muzycy próbują zreinterpretować. Skąd pomysł na mierzenie się „Lunatykami” Riedla?
– Miałem kiedyś zagrać z Tychach w knajpie którą prowadził Bastek Riedel. Uznałem, że przygotuję coś ekstra. Wspomniany utwór postanowiłem zagrać tak, by nie kopiować oryginału, więc zagrałem „na pudle”. I dopiero grając go na spokojnie widać wyraźnie, że to nie jest podskakująca, zabawna piosenka. Poważny utwór. Sen to zło, ogarnął wszystkich ludzi. Nie chcemy myśleć samodzielnie.
A Bogdan Loebl i Zasady gry?
– Breakout to dla wszystkich „kiedy byłem małym chłopcem” i kilka innych wielkich hitów. A tego kawałka nikt nie gra. Jego tekst jest zabójczy. Stąd ten wybór. Ja nie potrafię pisać piosenek lekkich i przyjemnych, by słuchacz się odprężył a nie znowu pochylał głowę i myślał nad życiem. Takim utworem miało być „Po co” pisane dla mojej córki. „Dla tych chwil warto żyć, unosić się”. Niby wesoło ale i tak powsadzałem tam dużo ostrych szpilek.
Jak mamy interpretować słowa, że „samotność jest prawdziwym domem dla każdego z nas”?
– To akurat słowa Staszka Głowacza, który napisał jeden z tekstów na płytę. Często jest tak, że wśród tłumu ludzi jesteś samotny. Z drugiej strony, gdy jesteś sam, decydujesz tylko za siebie. Nie mam zbyt wielu okazji, ale czasem doświadczam tego, wieczorem gdy w domu wszyscy już śpią. Dużo czasu spędziłem z Andrzejem Urnym, który grał m.in. w Perfekcie. Dzięki wielu rozmowom z nim zrozumiałem dlaczego narkotyki są w tym świecie tak popularne. Bo cały czas otacza cię wianuszek ludzi. A gdy jesteś na mocnej fazie, odcinasz się od całego świata. I przez chwilę jesteś sam. W czasie pandemii wszyscy doświadczyliśmy tej samotności i pewnie też tak miałeś, że na początku to nawet ci się ten święty spokój podobał. U mnie gorzej było potem, gdy zaczęło do mnie docierać, że brakuje mi ludzi, że kolejne blokady się przedłużają i nie wiadomo kiedy zagramy koncert. Czy w ogóle go zagramy. A wiesz, my muzycy jesteśmy uzależnieni od braw, od oklasków, od klepania po plecach.
Czyli każdy artysta jest próżny?
– No pewnie. Przecież między innymi po to robimy żeby jak najwięcej ludzi kupiło płytę, było na koncercie i potem gratulowało że super zagraliśmy. Ja gdy wychodzę na scenę to przez godzinę czy półtorej nie myślę o niczym. Zupełnie nie interesują mnie podatki, czy komuś coś się stało, czy mam zatankowany samochód, czy noga boli… Jak medytacja. Choć w sumie są gdzieś tam artyści jak Olewicz albo wspomniany już Loebl, którzy piszą teksty dla innych, nikt nie wie jak oni w ogóle wyglądają.
Dokończ zdanie. Najważniejszy utwór który napisałem…
– Chyba zależy od momentu w życiu. Każda piosenka jest ważna, bo każda powstała z jakiegoś osobistego powodu. Obecnie „Tajemnica” jest mi bardzo bliska.
Teraz z drugiej strony – utwór którego słuchając zazdroszczę, że to nie ja go stworzyłem…
– Każdy ma swoją opowieść… Podchodzę do tekstów bardzo osobiście. Uwielbiam na przykład „List do M.” Riedla. Ale absolutnie nie chciałbym przejść tego wszystkiego co sprawiło, że go napisał. O, już wiem! Może „Blaze of Glory” Bon Joviego. Chciałbym tak umieć.
W młodości słuchałem Ornetta Colemana.
– Też (śmiech)! Ale bardziej Milesa Davisa. On był puszką Pandory.
Rock and roll to dla mnie…
– …całe życie.
„Marzę o pokoleniu, które zostawi po sobie poezję, sztukę i muzykę, którą będę podziwiać potomni. Wielką muzykę. Nie o oczach zielonych. A ich wartościami nie będzie szmal i mowa nienawiści”. To twoje słowa. Wciąż aktualne?
– Niezmiennie.
Często spotykasz się z młodymi ludźmi. Dobrze poznałeś ich problemy?
– Przez dziewięć lat odbyłem już chyba z trzysta spotkań. Z jednej strony zmiany są pokoleniowe, pojawiają się nowe gesty, nowe określenia… Ale największy problem niezmiennie stanowi brak samoakceptacji. Nie ważne jaki awatar stworzymy sobie na potrzeby social mediów. Ważne co jest w nas. Nie można wstydzić się swoich wartości. Sam bałem się przyznać przed blokiem, że piszę wiersze i maluję obrazy. A pod skorupą tego twardzielstwa przecież każdy jest taki sam. Niewiele się te problemy różnią od naszych. My też nie naśladowaliśmy tych koleżanek, które dobrze się uczą, tylko tych, które robiły głupoty i były popularne. Żyją dla wyświetleń. Może teraz wszystko jest bardziej dosłowne. Wcześniej było „bara bara bara riki tiki tak”, a teraz taka Fagata wali wyuzdane teksty prosto między oczy.
„Ach, ta dzisiejsza młodzież…”
– Usłyszałem kiedyś „słuchaj Ornette, musimy zrobić z ciebie taką gwiazdę, żebyś po tych szkołach nie musiał już jeździć”. A ja nie muszę tylko chcę. Uwielbiam te spotkania, uwielbiam te dzieciaki. Taka jest moja droga. Podzielić się z nimi czymś wartościowym. Zawsze powtarzam, że im mniejsza szkoła, im bardziej zapadła wieś, tym ważniejsze jest takie spotkanie. Bo mimo internetu, dostęp tych do wartościowych rzeczy wciąż jest prawie zerowy. Wiesz, ja też nie byłem grzecznym chłopakiem, ale miałem dużo szczęścia. A nie każdy ma takiego farta.
Widziałem kilka twoich spotkań. Masz niezły kontakt z młodymi. Chyba dlatego, że nie udajesz że nie jesteś boomerem?
– Nie udaję nikogo. Często na takie profilaktyczne spotkanie jeżdżą goście, którzy są po odwykach, którzy wypili morze wódki, spali z milionem dziewczyn, wciągnęli wiadro narkotyków i wtedy młodzi myślą sobie „no tak, swoje poimprezował a nam teraz zabrania”. To nie ma wielkiego sensu. Sens pokazanie innych dróg niekoniecznie tych do nikąd ,rozsądek i działać ku przestrodze. Zawsze powtarzam im „pewnie i tak większość z was sprawdzi to wszystko na sobie i popełni te błędy. Ale zastanówcie się czy warto. Czy ma to sens i jak się zatrzymać na czas”.
Wiem, że po spotkaniach ustawia się do ciebie kolejka młodych ludzi. A zdarza się, że odzywają się po roku, dwóch i dziękują za te rady?
– Na życie nie ma rady. To są raczej wskazówki. Nie tak dawno graliśmy koncert w Rudzie Śląskiej i podeszła do mnie dorosła już dziewczyna, wspominając, że odwiedziłem ich szkołę gdy była dzieckiem i chce bardzo mi podziękować. Zapytałem za co, a ona odpowiedziała, że przewidziałem przyszłość, bo te wszystkie potencjalnie złe rzeczy o których opowiadałem, rzeczywiście się działy. Ale ona potrafiła ich uniknąć, bo wiedziała, że one prędzej czy później się wydarzą. Była przygotowana.
Jedna najważniejsza wartość jaką chcesz im przekazać?
– Miłość. Tak po prostu. Najważniejsza wartość na planecie Ziemia to miłość.
Rozmawiał Konrad Wójcik
Rozmowa ukazała się w Brzeskim Magazynie Informacyjnym w numerze lipiec-sierpień 2024