We wrześniowym, wydaniu Brzeskiego Magazynu Informacyjnego ukazała się rozmowa z Marcinem Kusiakiem – brzeskim sportowcem i przedsiębiorcą, który na swoim koncie ma wiele trofeów sportowych na czele z miejscem na podium w potrójnym Ironmanie. W rozmowie z Waldemarem Pączkiem opowiada o swoich sportowych początkach, o tym ile kosztują sportowe pasje oraz zdradza dlaczego potrójny Ironman jest trudniejszy niż pięciokrotny.
Panicznie boję się wody – rozmowa z Marcinem Kusiakiem
44-letni Marcin Kusiak jest prywatnym przedsiębiorcą, prowadzącym swoją firmę od 20 lat. Sportem zajmuje się od wieku przedszkolnego, najpierw amatorsko, a od pewnego czasu w pełni profesjonalnie. W uprawianiu sportu wspomaga go żona Joanna, a w jego ślady z powodzeniem podąża 11-letni syn Ignacy. Brzeski triathlonista zaangażowany jest także w działalność Stowarzyszenia Przyjaciół Sekcji Pływackiej BOSiR Brzesko “BOSiR Team”. W lipcu br. osiągnął swój największy sukces sportowy – zajął 3. miejsce w Triple Ironman rozegranym w niemieckim Lensahn. Publikujemy zapis wywiadu przeprowadzonego w połowie sierpnia. Już po rozmowie ojciec i syn wystartowali w prestiżowych zawodach rozgrywanych w austriackiej miejscowości Zell am See. Marcin zajął 4. miejsce, a Ignacy był ósmy w kategorii młodzieżowej.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, uprawiałeś kolarstwo górskie…
– … do którego zachęcił mnie mój nieżyjący już tata Stanisław, który z Józefem Pabianem założyli klub sportowy Olimp Brzesko specjalizujący się właśnie w tej dyscyplinie. To właśnie tata zaszczepił we mnie zamiłowanie do sportu, a ja tę pasją przekazuję teraz mojemu synowi Ignacemu, podtrzymując najwspanialsze tradycje rodzinne.
Po latach widywaliśmy się regularnie na turniejach darta, ja jako obserwator, ty jako zawodnik
– Nieskromnie dodam, że całkiem dobry zawodnik. Byłem czołowym darterem w Polsce, zajmującym przez pewien czas trzecie miejsce w ogólnopolskim rankingu. Z tego powodu staretowałem nawet na Mistrzostwach Europy w Hiszpanii, gdzie zająłem 13. miejsce w grze deblowej.
A jak doszedłeś do triathlonu?
– Stopniowo. W sierpniu 2014 roku, czyli równe 10 lat temu, wziąłem udział w sztafecie Ironmana, ale tylko jako … kolarz. To było w Borównie koło Bydgoszczy. Namówiła mnie do tego moja koleżanka z czasów, gdy oboje uprawialiśmy dart. Nazywa się Agata Wacławska-Matyjasik i pochodzi z Iławy. Ona Ironmana ma w genach, bo jej tata, Grzegorz Wacławski nazywany jest nestorem iławskiego triathlonu. Wtedy w Borównie Agata pływała, ja jechałem na rowerze, był jeszcze z nami biegacz, którego nazwiska już nie pamiętam. Tak samo jak miejsca, które zajęliśmy. Wstydu na pewno nie było. Wynik był na tyle dobry, że natychmiast postanowiłem, że muszę zostać kompletnym triathlonistą, a nie tylko elementem sztafety.
Pamiętasz debiut?
– Powoli. Triathlon składa się z trzech konkurencji. Na kolarstwie znałem się już od wielu lat, więc z tym problemu nie było. Na początek zacząłem uczyć się biegania. Nawet laik wie, że jest to dyscyplina, która na poziomie wyczynowym wymaga pewnych umiejętności. Technika, taktyka, trening wytrzymałościowy, a nawet dieta i pilnowanie biologicznego zegara – to wszystko jest bardzo ważne. W tej dziedzinie jestem samoukiem. Na pierwszy półmaraton biegowy odważyłem się jeszcze tego samego 2014 roku, w Krakowie. W międzyczasie mozolnie uczyłem się … pływać.
Chciałeś powiedzieć, że doskonaliłeś sztukę pływania…
– … Nie przerywaj mi. Mówię wyraźnie, pływania uczyłem się od podstaw. Z tym był największy problem, bo ja od dziecka panicznie bałem się wody, szczególnie w akwenach otwartych. Do dziś wchodząc do jakiegokolwiek zbiornika wodnego zachowuję daleko idącą ostrożność, co chyba jest zaletą. Zostawmy jednak te rozważania. Powtarzam, 10 lat temu nie umiałem w ogóle pływać. Nauczył mnie bocheński trener Marcin Szwab, który po Marcinie Kacerze jest najlepszym instruktorem w całej Małopolsce. Zauważyłeś pewien paradoks? To, że masz na imię Marcin, wcale nie musi oznaczać, że będziesz wybitnym pływakiem. Jestem tego najlepszym przykładem. Ja nadal uważam, że nie umiem pływać, a jedynie wystarczająco długo utrzymywać się na powierzchni wody i przemieszczać się w niej do przodu. Tak, czy owak, nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy poczułem się na tyle mocny, żeby zaliczyć ten oczekiwany przez ciebie debiut.
Gdzie i kiedy?
– W Radłowie, w 2015 roku. To był triathlon w jednej ósmej. Czyli 750 metrów w wodzie, 20 kilometrów na rowerze i 5 kilometrów na nogach. Można powiedzieć, że taki triathlonowy sprint. Odhaczyłem to.
I co dalej?
– Zrozumiałem, że takie krótkie dystanse nie są dla mnie. Jestem na nie zbyt wolny. Preferuję pełne triathlony, ewentualnie połówki, a od pewnego czasu także te zwielokrotnione, ale maksymalnie potrójne. To są dla mnie prawdziwe wyzwania, które wymagają wytrzymałości, cierpliwości, regularnego treningu i zdrowego stylu życia. Same korzyści.
Z tym zdrowym stylem życia to chyba nie do końca prawda. Podobno byłeś uzależniony od papierosów.
– Faktycznie, kiedyś przez długie 10 lat paliłem po dwie paczki dziennie. Od 17 lat jestem wolny od tego nałogu. Z perspektywy czasu wiem, że palenie to jedna z największych głupot. Ja to zrozumiałem. Dlatego między innymi startuję w Ironmanach, żeby odciągnąć młodych ludzi od zgubnych nawyków i wskazać im wzorce do naśladowania. Pokazuję im, że można żyć na przykład z dala od elektronicznych i multimedialnych wynalazków, być wolnym od hejtu. Do tego zresztą zobowiązuje mnie fakt, że na co dzień jestem ambasadorem marki ASICS.
W takim razie jak się mam do Ciebie zwracać?
– Normalnie, Marcin. Od kilku lat jestem frontrunnerem grupy ASICS. Należę do grona 500 rozrzuconych po całym świecie ambasadorów tej marki. To wielka odpowiedzialność, bo wymaga to dbałości o wysoką formę fizyczną, aby osiągać satysfakcjonujące wszystkich wyniki. Swoją postawą nie tylko reklamuję sprzęt sportowy tej firmy, ale propaguję pewien styl życia. To akurat sprawia mi wielką satysfakcję. Triathlon jest coraz bardziej popularny, a od 2000 roku nieprzerwanie ujmowany w programie Igrzysk Olimpijskich. Możliwe, że ta wzrastająca popularność jest w pewnej części i moją zasługą.
Porozmawiajmy o pieniądzach. Triathlon na poziomie, który ty osiągnąłeś, to zapewne kosztowny sport?
– Każdy sport jest kosztowny. Nawet dart, który kiedyś namiętnie uprawiałem, wymaga nakładów finansowych związanych z zakupem odpowiedniego sprzętu, kosztami przejazdów na zawody, opłacaniem wpisowego. Średnio w roku startuję 6-7 razy, głównie w triathlonach, czasem tylko w biegach. Wpisowe w Ironmanie to wydatek rzędu 600-700 euro. Do zawodów trzeba się odpowiednio przygotować. Korzyści są jednak ogromne. Po stronie aktywów należy zapisać wspaniałe przygody, spotkania ze szczerymi i oddanymi na całe życie przyjaciółmi, poznawanie świata i zdrowie. Ja jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że zgodnie z umową profesjonalny sprzęt zapewnia mi sponsor, czyli ASICS. Mam między innymi do dyspozycji dwa wysokiej klasy rowery.
Wspomniałeś o podróżach. Pamiętasz swój pierwszy sportowy wojaż zagraniczny?
– Tak, ale to było wtedy, kiedy byłem jeszcze darterem. Startowałem jako reprezentant Polski na Mistrzostwach Europy w Hiszpanii w 2002 roku. Jako triathlonista poza granicami kraju wystąpiłem po raz pierwszy w 2016 roku, w austriackim St. Polten. Od tej pory regularnie uczestniczę w zawodach z międzynarodową obsadą. W ilu? Dokładnie nie wyliczę. Z reguły żyję imprezą, która przede mną. Na przykład już teraz jestem myślami w Zell am See, gdzie na przełomie sierpnia i września wystartuję razem z moim synem. Ja w pełnym triathlonie, Ignacy w Iron Kids, zresztą nie po raz pierwszy.
Przypomnę Ci zatem, że dwa lata temu zaliczyłeś podwójny Ironman. W austriackim Bad Radkersburg. Pokonanie pond 350 kilometrów zajęło Ci wtedy blisko dobę. Czy zdarzyło Ci się jeszcze kiedykolwiek przeżyć podobnie ciężkie 24 godziny?
– Nawet cięższe. I dosłownie, przeżyć. Kilka miesięcy temu, w Wielką Sobotę, podczas kolarskiego treningu wjechałem w głęboką dziurę w jezdni. Prędkość była duża, w kole pękła opona, toteż wybiło mnie w górę, a ja z całym impetem uderzyłem w przepust drogowy i ogrodzenie, niekoniecznie w tej kolejności. Cały jeden bok miałem pokiereszowany, od głowy po palce stopy. Spędziłem wtedy w szpitalu całą dobę, bo tyle zajęło lekarzom złożenie mnie do kupy. Na długi czas mogłem zapomnieć o treningach. Tak samo jak o rowerze, któremu po kraksie już nic nie mogło pomóc. Na ironię losu zarządca drogi, na której się to wydarzyło, wyłgał się od jakiejkolwiek odpowiedzialności, tłumacząc: – Widział pan dziurę, trzeba było nie wjeżdżać. Na szczęście jakoś się po tym wszystkim pozbierałem. Bardzo pomogła mi moja niezawodna żona, która namówiła mnie też, żebym podniósł poprzeczkę, czego najlepszym dowodem jest mój lipcowy start w Triple Ironman w Niemczech.
Do Lensahn zabrałeś między innymi namiot, na którego ścianach widnieją symbole naszej gminy, między innymi herb. Byłeś więc też ambasadorem Brzeska.
– Bardzo dziękuję panu burmistrzowi i pani Barbarze Kuczek (dyrektor Wydziału Strategii i Rozwoju – przyp. WP) za udzielone mi wsparcie. Ten namiot na pewno swoją funkcję promocyjną spełnił. Nie ukrywam jednak, że i mnie się bardzo przysłużył, bo to było moje małe biuro organizacyjne i baza, w której mogłem się przygotować do zawodów. Z tym namiotem wiąże się pewna anegdota. Otóż po rozłożeniu go okazało się, że musimy go przenieść w miejsce wskazane przez organizatorów. Aby go przemieścić, potrzeba było sześciu osób. Namiot jest niebieski, nas było sześcioro, ktoś porównał nas do orszaku anielskiego. I tak już zostało.
Zbliżamy się do końca rozmowy. Chcesz coś jeszcze dodać?
– W takim momencie zawsze jestem pytany o plany na przyszłość. Powiem tak: moje największe sukcesy do tej pory to drugie miejsce w triathlonie podwójnym i trzecie w potrójnym. Dlatego nie zamierzam startować w pięciokrotnym, bo piąte miejsce mnie nie interesuje (śmiech).
A jest też pięciokrotny?
– Tak, ale dla wariatów. Zresztą, już Triple Ironman to sport dla takich nienormalnych jak ja. Czy ty wiesz, że do tej pory potrójny triathlon na całym świecie zaliczyło tylko około 700 osób. W tym elitarnym gronie niezrównoważonych psychicznie jestem i ja, za co serdecznie dziękuję całej mojej rodzinie i wszystkim, którzy moi dobrze życzą. Do widzenia na następnych zawodach.
Poczekaj jeszcze. Podobno jednak najtrudniejszym Ironmanem jest ten potrójny?
– Zgadzam się i wszyscy to potwierdzą. Policzmy to – do pokonania jest łącznie 678 kilometrów (11,4 w wodzie, 540 na rowerze i 126,6 na trasie biegowej). Masz na to limit czasowy – 58 godzin (Marcin w Lensahn zmieścił się w niecałych 47 – przyp. WP). Praktycznie nie można sobie pozwolić na dłuższą przerwę. Pauzy na posiłki są krótkie, po 2-3 minuty. Po drodze dokarmiałem się żelami, batonami i czterema litrami przepysznego, kalorycznego rosołu z makaronem, przygotowanego przez moją żonę. W pięciokrotnym triathlonie są przewidziane przerwy na sen. W trzykrotnym nie ma na to czasu. Jeśli chcesz się zdrzemnąć, to nikt ci nie zabroni, ale obudzisz się z ręką w nocniku. Triple Ironman wymaga największego samozaparcia i determinacji, dlatego pozostanę mu wierny. Tutaj można się sprawdzić nie tylko w konfrontacji z rywalami, ale i w walce z własnymi słabościami. W Lensahn temperatura przez pewien czas spadała do 12 stopni, kilkakrotnie dopadała nas burza. Kiedy w takich okolicznościach ma się w nogach dystans o długości dzielącej Brzesko do Gdańska, w mózgu kołacze myśl, że prawie dwie doby się nie spało, a po przekroczeniu mety słyszysz głos spikera obwieszczającego, że właśnie zająłeś trzecie miejsce, to satysfakcja jest przeogromna.
Rozmawiał Waldemar Pączek
Rozmowa ukazała się w Brzeskim Magazynie Informacyjnym w numerze wrzesień 2024