15 maja miną dwa lata od śmierci Mieczysława Dyląga – nauczyciela Technikum Ekonomicznego w Brzesku, z sentymentem wspominanego przez wiele pokoleń uczniów. Postanowiliśmy przypomnieć Państwu wywiad, który w październiku 2013 roku przeprowadziła dla redakcji BIM-u pani Bogumiła Put. Pan Profesor wspomina w nim swoje dzieciństwo, początki pracy w brzeskiej szkole a także zdradza swoją receptę na szczęście.
Wychowawca z charyzmą
Tak o swoim nauczycielu matematyki i jednocześnie wychowawcy, panu M. Dylągu, mówią absolwentki Technikum Ekonomicznego w Brzesku z roku 1965. Od pewnego czasu spotykają się z nim regularnie każdego roku, a na te spotkania przybywają z różnych miejsc: Nowego Targu, Czarnej, Brzeska, Krakowa, Lipnicy, Warszawy, a nawet z USA. Opowiadają wtedy o swoich problemach, rodzinie, powracają wspomnieniami do dawnych lat szkolnych. Organizują wycieczki, w czasie których pan Dyląg opowiada ciekawe historie związane z miejscami okolic Bochni i Brzeska. A potrafi mówić bardzo interesująco, gdyż jest znakomitym gawędziarzem! W tym roku panie z okazji Dnia Edukacji Narodowej postanowiły przybliżyć postać swojego Profesora czytelnikom BIM-u, dlatego też po wcześniejszym umówieniu zjawiam się w towarzystwie pani Janiny w jego domu. Wita nas uśmiechnięty, cichy i skromny człowiek. Nic nie zdradza jego wieku, a przecież, jak sam mówi, jest najstarszym nauczycielem z pokolenia, które edukowało młodzież w dawnym pałacu Goetzów. W Technikum Ekonomicznym, a później Liceum Ekonomicznym pracował od roku 1954 aż do przejścia na emeryturę w roku 1984. Oprowadza nas po swoim królestwie, w którym nie ma przepychu, ale za to wyczuwa się w nim specyficzny, intelektualno-artystyczny klimat. W każdym pokoju na regałach mnóstwo książek, a na ścianach olejne obrazy namalowane przez kolegów artystów naszego gospodarza. Pan Dyląg, niczym kustosz muzeum, przybliża nam historie związane z ich powstawaniem. W saloniku na honorowym miejscu wisi olejny portret papieża Jana Pawła II wykonany przez Ryszarda Golińskiego, obecnego pracownika muzeum w Nowym Wiśniczu, a obok kopia obrazu Józefa Piłsudskiego autorstwa Jana Walatka. W innych pokojach dominuje klimat rodzinny – na ścianach olejne portrety żony, pani Anny, malowane przez ks. Stanisława Nowaka i Jana Walatka oraz portret siostry Danusi. Naszą uwagę przykuwa piękny, oryginalny, malowany na szkle wizerunek Matki Boskiej, który pan Dyląg otrzymał w prezencie od proboszcza w Dębnie, a także kopia obrazu Matki Boskiej Bizantyjskiej. Zwiedzamy też piwnicę domu, tzw. „oczko w głowie” pana Mieczysława, tu bowiem widać efekty jego pracy: równiutko poukładane na regałach butelki i słoiki z przetworami. Zachwycamy się także zadbanym i wypielęgnowanym ogrodem. Wszędzie widać tzw. „gospodarskie oko”.
– Wyniosłem to z domu rodzinnego w Leksandrowej, gdzie mieliśmy 3-morgowe gospodarstwo zapewniające byt rodzicom, mnie i siostrze Danusi. Wyciskaliśmy z ziemi wszystko, co się dało. Muszę przyznać, że nigdy nie zaznałem głodu, nawet w trudnych latach wojennych. Ziemia potrafi się odwdzięczyć hojnymi plonami, jeżeli się o nią dba. Już jako młody chłopak interesowałem się literaturą rolniczą i próbowałem unowocześniać nasze gospodarstwo, np. uprawiałem ziemniaki nowymi metodami, zakładałem pasieki, itp. Nie lubię marnotrawstwa i dlatego denerwuje mnie np. widok leżących pod jabłoniami gnijących jabłek. Przez pewien okres myślałem o pozostaniu na gospodarstwie, ale moja matka widziała dla mnie inną przyszłość zawodową. Do dziś jednak lubię obserwować przyrodę, wzrusza mnie widok rodzącego się na wiosnę nowego życia i z przyjemnością pielęgnuję swój przydomowy mały ogródek.
Podobno w czasie Pana szkolnej edukacji, aż do uzyskania tytułu magistra matematyki na UJ, pojawiały się różne przeszkody?
– Miałem 6 lat, gdy rozpoczynałem naukę w szkole. Jestem zdziwiony, gdy słyszę dziś protesty wielu rodziców przeciwnych posyłaniu sześciolatków do szkoły. Moja historia potwierdza tezę, iż wczesna edukacja nikomu nie zaszkodziła. W roku 1937 ukończyłem 7. klasę i pojawiła się pierwsza przeszkoda! Mama nie miała możliwości zajęcia się moim dalszym kształceniem w gimnazjum, gdyż zajęta była pielęgnacją umierającego na gruźlicę ojca. Abym jednak nie tracił kontaktu z nauką, kazano mi uczęszczać drugi rok do 7. klasy. Dopiero po śmierci ojca wznowiłem w 1938r. dalszą edukację w bocheńskim gimnazjum. Jako półsierota byłem częściowo zwolniony z opłaty szkolnej, tzw. czesnego, które wynosiło wówczas 220 zł rocznie. Ale znów pojawiła się kolejna przeszkoda – wybuchła wojna. Ze względu na swoje bezpieczeństwo nie chodziłem na tajne komplety, a zająłem się pracą w gospodarstwie. Po skończeniu wojny rozpocząłem naukę w bocheńskim Liceum Ogólnokształcącym dla Dorosłych (niepracujących). Aby nadgonić stracone lata wojenne, realizowaliśmy materiał jednej klasy w ciągu pół roku i dzięki temu już w 1947r. zdałem maturę. Przyjaźnie szkolne z tamtych lat są niezwykle mocne i trwałe. Każdego roku w 1. sobotę czerwca spotykamy się na zjazdach koleżeńskich, jest nas niestety coraz mniej! Obecnie tylko 9 osób. Po maturze zdałem na Wydział Matematyczny UJ, ale i tu nie obeszło się bez kłopotów. Miałem już napisaną pracę magisterską, gdy na skutek reformy szkolnictwa w 1952r. zlikwidowano pewne etaty i mój promotor ks. profesor Turowicz został zwolniony. Dostałem innego promotora i musiałem pisać pracę magisterską od nowa.
Skąd u dziecka chłopskiego taki silny pęd do nauki?
– Bardzo duży wpływ na mnie miała rodzina ze strony matki. Było w niej trochę ludzi wykształconych. Przyrodni brat mamy był proboszczem w parafii Zasów koło Czarnej. Największym jednak autorytetem był dla mnie wujek Antoni Karwiński pracujący w krakowskim Liceum Nowodworskiego, w którym uczył języków obcych: łaciny, francuskiego, niemieckiego. Miał tytuł doktora i był także tłumaczem przysięgłym.
Czy nigdy nie żałował Pan swojej decyzji wyboru kierunku nauczycielskiego? Kierunki inżynieryjne dawały chyba lepsze możliwości awansu zawodowego?
– Takie pytanie zadał mi już kiedyś mój kolega architekt, gdy spacerowaliśmy ulicami Bochni. Mówił wtedy: „Popatrz, jak to miło obserwować dzieła swojej pracy: tu budynek, tam budynek, który zaprojektowałem”. Odpowiedziałem mu wówczas: „A ja, gdy idę ulicami Brzeska i spotykam dawnych uczniów – to ten się uśmiecha, tamten się uśmiecha”… Cenię sobie kontakty z ludźmi i cieszę się, że moi uczniowie mnie pamiętają, że się kłaniają. Zdarza się, że kogoś już nie poznaję, jednak jego uśmiech podpowiada: „To chyba dawny twój uczeń!”.
Kiedy w Pana życiu pojawiło się Brzesko?
– Odpowiedź na to pytanie jest związana z moją skomplikowaną drogą zawodową. Po studiach otrzymałem nakaz pracy aż w Białymstoku. Pracował tam już mój kolega z Łysej Góry – Piotr Mytnik, u którego miałem się zatrzymać. Podjechałem więc z dworca bryczką pod wskazany adres i zobaczyłem zniszczoną kamienicę. Aby dostać się do mieszkania kolegi na I piętrze, trzeba było wychodzić po drabinie. W Wojewódzkim Wydziale Oświaty usłyszałem, że w samym Białymstoku nie ma już wolnych etatów i skierowano mnie do miejscowości, o której mówiono, że „wilki tam do okien zaglądają”. Miałem uczyć języka francuskiego, przedmiotu, do którego nie posiadałem żadnego przygotowania. Za radą kolegi wróciłem więc do domu. Mimo iż zacząłem pracować w Miechowie, przysłano mi upomnienie, że nie podjąłem pracy, do której byłem zobowiązany. W Miechowie dowiedziałem się, że od nowego roku szkolnego będzie etat nauczyciela fizyki i chemii w Brzesku, skorzystałem więc z okazji tym chętniej, że było to niedaleko od mojej rodzinnej Leksandrowej. I tak od września 1954r. rozpoczęło się moje zapuszczanie korzeni w mieście, w którym mieszkam do dziś. Pracowałem w Technikum Ekonomicznym z siedzibą w dawnym pałacu Goetzów. Tu też otrzymałem mały pokoik, w którym mieszkałem razem z kolegą matematykiem. Ale białostocka przeszłość dalej mnie prześladowała. Po dwóch latach dostałem wezwanie do Prokuratury w Bochni, gdzie musiałem się tłumaczyć, dlaczego nie podjąłem pracy w charakterze nauczyciela j. francuskiego. Na szczęście trafiłem na mądrego prokuratora, który rozumiał bezsens sprawy, musiał jednak mnie ukarać, otrzymałem więc mandat w wysokości 270zł, co równało się 1/3 ówczesnej pensji nauczyciela. Po pewnym czasie mój kolega matematyk wyjechał z Brzeska, mogłem więc wreszcie otrzymać pełny etat z matematyki, czyli przedmiotu, do którego miałem solidne uniwersyteckie przygotowanie.
Jak Pan wspomina z perspektywy czasu te pierwsze lata pobytu w Brzesku?
– No cóż, to były najpiękniejsze młodzieńcze lata, w których poznałem smak przyjaźni, miłości i udanego małżeństwa, a kontakt z młodzieżą nie pozwalał na odczuwanie upływającego czasu. W pałacu mieszkałem tylko jeden rok, a potem wynajmowaliśmy z kolegą mały pokój przy ul. Głowackiego. Ale pobyt w pałacu wspominam bardzo miło. Mieszkało tu dużo nauczycieli z Liceum Ogólnokształcącego, np. pp. Bystrzyńscy, Złonkiewiczowie, Luszowscy, p. Pabian, p. Czuma, p. Ogiela i wielu innych. Dyrekcje obu szkół toczyły czasem ze sobą spory, które nie wpływały jednak na relacje między nami. Grywaliśmy w brydża u państwa Luszowskich, chodziliśmy wspólnie do „Pawilonu”, spotykaliśmy się na pogawędki.
Pana dawne uczennice mówią, że był Pan nauczycielem matematyki bardzo wymagającym, ale jednocześnie wyrozumiałym.
– Nauczyciel musi odkrywać pewne braki uczniów, ale powinien to robić taktownie i z wyczuciem. Matematyka nie jest trudna, jak twierdzą niektórzy, wymaga jednak systematycznego uczenia się, gdyż każde zaniedbanie negatywnie wpływa na dalsze zrozumienie materiału. Bardzo zależało mi na tym, aby jak najwięcej moich uczniów dostawało się na wyższe studia, dlatego prowadziłem dodatkowo różne zajęcia pozalekcyjne i kółka matematyczne, na których poszerzaliśmy zakres wiedzy. Szanowałem uczniów ambitnych i wiele im pomagałem. Nie były w tamtym czasie rozpowszechnione, tak jak dziś, lekcje prywatne. Młody człowiek musiał sam chcieć się nauczyć. Jeżeli czegoś nie rozumiał, służyłem pomocą, nie zwalniałem jednak od myślenia. Uczniom słabszym trochę odpuszczałem, ale dopiero przed klasyfikacją.
Czy to prawda, że duży wpływ na Pana życie miały kobiety?
– Tak, już od najmłodszych lat. Pierwszą z nich była Halinka – uczennica I klasy, moja „niania”. Bawiła się ze mną i dbała, żeby nic mi się nie stało. Była moją pierwszą miłością. Niestety, w pewnym momencie Halinka przestała do nas przychodzić. Dużo później dowiedziałem się, że zmarła na szkarlatynę. Niewątpliwie ważną rolą w moim życiu odegrała matka. To ona zadecydowała o moim dalszym kształceniu. Była bardzo energiczna i po śmierci ojca podejmowała wszystkie ważne decyzje. Pomagałem jej w gospodarstwie, przyjeżdżałem do domu w każdej wolnej chwili. Bliska mi była także siostra Danusia, młodsza ode mnie o 5 lat. Skończyła Liceum Administracyjne i pracowała w Banku Narodowym na Wielopolu w Krakowie. Od 30. roku życia chorowała na postępujący gościec stawowy i zmarła w wieku 62 lat. Matka po sprzedaniu domu w Leksandrowej, a potem Wiśniczu przeniosła się do Krakowa i tam pielęgnowała Danusię w ostatnich latach życia. Mama nigdy nie zaakceptowała miejskiego życia. Czułem się za te bliskie osoby odpowiedzialny i w każdy czwartek jeździłem do Krakowa, by załatwić im różne sprawy, a także zrobić zakupy. Przywoziłem też z Brzeska chleb od pana Mrówki, gdyż mama narzekała na jakość chleba krakowskiego.
Bardzo ceniłem kobiety wykształcone i tym zaimponowała mi koleżanka z pracy, Ania Kijakówna, późniejsza żona. Z natury była humanistką i marzycielką. Przed wojną rozpoczęła studia na polonistyce, ale wojna zmieniła jej plany. Ukończyła studia ekonomiczne i uczyła w Technikum Ekonomicznym rachunkowości i ekonomiki. Gdy 1 sierpnia 1956r. przyjechałem po odbiór pensji, zobaczyłem w sekretariacie zapłakaną dziewczynę. Okazało się, że jest to nasza nowa koleżanka, której dyrektor F. Bal zlecił przeprowadzenie remontu internatu w budynku, w którym niegdyś mieściła się harcówka. Ponieważ nie wiedziała, jak się do tego zabrać, swoją niemoc zalewała łzami. Po dwóch latach znajomości wzięliśmy ślub. Otrzymaliśmy mieszkanie służbowe ogrzewane tzw. „trociniakiem”, z ubikacją na podwórzu, a drewniany taboret z dziurą na miednicę był dla nas namiastką łazienki. Nie dziwi więc, że szukaliśmy lepszych warunków mieszkaniowych. Po kilku przeprowadzkach wreszcie osiedliśmy na swoim, w 1967r. przystąpiłem bowiem do Spółdzielni Domków Jednorodzinnych i zbudowałem dom, w którym mieszkam do dziś. Żona, moja wierna towarzyszka życia, zawsze była radosna i uczuciowa. Pod jej wpływem zainteresowałem się literaturą światową, szczególnie książkami Hemingwaya.
W ciągu swojej wieloletniej pracy pedagogicznej był Pan wychowawcą różnych klas. Jaka była wtedy młodzież?
– Młodzież jest zawsze taka sama, cechuje ją ciekawość życia, chwilowy bunt, a także chęć znalezienia swojego miejsca w świecie. Młodzi nie lubią fałszu i zakłamania i szanują tych, którzy mają coś sensownego do powiedzenia. Uważam, że z młodymi trzeba rozmawiać, poważnie traktować ich wątpliwości, nie ośmieszać, a nauczyciel winien zawsze znaleźć dla nich czas. Bardzo dobrze poznawałem swoich wychowanków na wycieczkach klasowych. Jedną z nich, wycieczkę do Trójmiasta, zapamiętałem szczególnie. Odłączyła się od grupy pewna uczennica i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Nerwowe i dość długie poszukiwania zakończyły się sukcesem. Znaleźliśmy ją na sopockim molo, gdy romansowała z przystojnym marynarzem. No cóż, młodość była i jest czasami szalona!!
A czy nie czuje się dziś Pan człowiekiem samotnym?
– Posłużę się tu pewną maksymą życiową: „Żeby na starość nie być samotnym, trzeba na to zapracować”. Mam ciągle kontakt z ludźmi: krewnymi, wychowankami, koleżankami i kolegami z pracy i szkoły. Nie mieliśmy z żoną własnych dzieci, ale dużo czasu i serca poświęciliśmy dzieciom siostry i brata mojej żony. W sumie w naszym domu mieszkało czworo podopiecznych, którym pomagaliśmy w nauce i dbaliśmy o ich rozwój. Wszyscy odnaleźli swoje miejsce w życiu. Łączą mnie z nimi silne więzi.
Jaka jest Pana recepta na szczęście?
– Każdy może szczęście rozumieć inaczej, dla mnie szczęściem było udane pożycie małżeńskie i poukładane życie. Trzeba też mieć kogoś bliskiego, kogo się kocha. Należy pamiętać, by nie marnować drogocennych chwil na niepotrzebne gniewy i konflikty. Jeżeli odnajdziemy w sobie taką harmonię, to właśnie jest szczęście.
Pan profesor Dyląg nie żałuje swojego czasu dla słuchaczy, może mówić całymi godzinami. Ma wprost fenomenalną pamięć i przybliża różne wydarzenia z najdrobniejszymi szczegółami. Posiada obszerną wiedzę, która mogłaby posłużyć do napisania kilku ciekawych książek lub scenariuszy filmowych. Nie ma czasu na bezużyteczne użalanie się nad sobą i upływającym czasem. Żyje chwilą i cieszy się każdym dniem. Ciągle coś robi, np. z pasją gromadzi informacje dotyczące własnej rodziny, które odnajduje w księgach parafialnych, a także tarnowskim Archiwum Diecezjalnym. I to chyba dodaje mu sił, czyni spełnionym w życiu i daje radość. Na pożegnanie z nami powiedział: „Nie lubię rozgłosu, mam jednak nadzieję, że dzięki temu artykułowi w BIM-ie ktoś podejmie trud napisania kiedyś monografii Technikum Ekonomicznego w Brzesku. Może więc jako najstarszy nauczyciel tej szkoły stanę się zaczynem do nowego działania”.
Rozmawiała Bogumiła Put
Rozmowa ukazała się w Brzeskim Magazynie Informacyjnym
w numerze październik 2013