“Raczej podglądam” – rozmowa z Marcinem Szmelem

W grudniowym wydaniu Brzeskiego Magazynu Informacyjnego ukazał się wywiad z Marcinem Szmelem, który w rozmowie z Konradem Wójcikiem, opowiedział o pracy przy projektowaniu gier planszowych, cienką granicą między „dziecięcą” a „dorosłą” literaturą oraz pasji do terrarystyki i rekonstrukcji historycznej. Udowodnił też, że o skomplikowanych procesach socjologicznych czy klimatycznych mogą mówić nie tylko naukowe publikacje i podręczniki.

Dziś prezentujemy Państwu pełen zapis tej rozmowy – bez skrótów związanych z ograniczonym miejscem w wydaniu gazetowym.

„Raczej podglądam”

Marcin Szmel pochodzi z Brzeska. Obecnie mieszka z rodziną w Kielcach. Jest autorem dwóch książek oraz kilku uznanych w środowisku gier planszowych. Jego największe pasje to m.in. rekonstrukcja historyczna, terrarystka i ekologia, z czego ta ostatnia dała przyczynek do powstania gry „Można panikować” – tytułu piętnującego niszczycielski wpływ człowieka na środowisko naturalne.

Trudno przedstawić pana w kilku krótkich zdaniach. Nie łapie pan zbyt wielu srok za ogon?
– Raczej podglądam te „sroki”. O całej reszcie decyduje nieubłagany czas i korekta marzeń, planó1) czy fascynacji pojawia się niejako naturalnie.

Kiedy ostatni raz się pan nudził?
– Oj, dawno. Częściej zdarza mi się znudzić jakimś tematem niż nudzić na dobre. Ale bardzo lubię postać Rincewinda z cyklu „Świat Dysku”, który nudę podniósł do rangi i sztuki i pielęgnował ją tylko dlatego, że jeśli przytrafiała mu się już jakaś przygoda to zazwyczaj wyczerpująca i niebezpieczna.

Zacznijmy od książek. Czy literatura dziecięca jest tylko dla dzieci?
– Nie do końca potrafię zdefiniować pojęcie „literatura dziecięca”. Jeśli ma to być literatura pisana z myślą o konkretnej grupie wiekowej i dla tej grupy – ze świadomym zastosowaniem określonej symboliki, języka, oprawy graficznej i przekazu oraz przesłania – to mamy do czynienia raczej z produktem dla dzieci. Nieco bardziej edukacyjnym lub przesuniętym w stronę rozrywki ale produktem – tym bardziej, że rynek wydawniczy jest właśnie rynkiem i to nam precyzuje całe zagadnienie. Żeby było trudniej – dzieci dzisiaj rozwijają się w takiej przestrzeni medialnej i informacyjnej, w takim tempie i macierzy możliwości, że to dzieciństwo rozwarstwia im się na kilka sfer – magicznej wierze w baśniowe zjawiska towarzyszy znajomość podstaw programowania czy mechanizmów zmian klimatu. Dojrzałości intelektualnej towarzyszy prostoduszność emocjonalna – to diagnoza mojej żony, która zawodowo zajmuje się otoczeniem procesu edukacji, zatem trafienie z odpowiednim przekazem nie jest takie proste. Dobra literatura dziecięca to po prostu dobra literatura. „Mały Książę”, „Kubuś Puchatek” i „Hobbit” to mainstream.

Pytam oczywiście ze względu na ubiegłoroczną premierę Pana książki „Księżniczka Zoja”. Co dorosły odnajdzie w tej lekturze?
– „Księżniczka Zoja” nigdy nie była projektem komercyjnym. To prezent na dziesiąte urodziny mojej córki – tej realnej Zoi. Jest zatem pewnego rodzaju zbiorem emocji, wrażeń i dylematów obu stron relacji – dziecka i dorosłego. Sabina Jakubowska stwierdziła, że „Księżniczka” zaskakuje jak na książkę dla dzieci wiarygodnością i szacunkiem. Pewnie z tego właśnie powodu, że jest opowieścią prawdziwą a nie projektowaną. Kiedy okazało się, że książeczka ukaże się jako pełnoprawne wydawnictwo obawiałem się, że tego rodzaju materiał nie zostanie dobrze przyjęty. Tymczasem okazuje się, że „Zoję” czytają dorośli – nie tylko ze swoimi pociechami – i odnajdują w niej siebie. A przesłanie? Bardzo proste – zachować dziecku przestrzeń do pytań i błędów, zachować w sobie wrażliwość przewodnika ale bez dogmatu wszechwiedzy i jednoznacznych wyroków. 

Pana poprzednia publikacja to zbiór opowiadań „Idealne miejsce do życia”. W jednej z recenzji czytamy, że „są po męsku oszczędne w formie, ale bogate w treści.”. Z drugiej strony mamy właśnie „Księżniczkę Zoję”, czyli ciepłą, ekspresyjną opowieść o dziesięciolatce. Skąd potrzeba tak radykalnej zmiany formuły?
– Nie podchodzę do pisania w kategoriach zawodu czy kariery – stąd nie towarzyszy mi presja wypracowania stylu, formy, trzymania się reguł. Jeśli pisanie ma być fascynującą i ożywczą intelektualnie przygodą to powinno być zapisem potrzeb i emocji chwili. „Zoja” to zapis naszych wieczornych opowieści – z natury rzeczy niespiesznych i przesuniętych w stronę melodii potoku słów. „Idealne miejsce do życia”  – faktycznie w pewnym momencie dostrzeżone i recenzowane przez bardzo poważnych uczestników życia publicznego – to zbiór osobistych wrażeń. Impresje, które miały być obawą a stały się reportażem.

„Idealne miejsce do życia” to kilkadziesiąt historii na 134 stronach. Osobiście nie lubię krótkich opowiadań. Ledwo zdążę nawiązać więź z bohaterem, a fabuła już się kończy. Przekona mnie Pan by jednak je polubić?
– Nawet nie będę próbował! To jest wyłączne prawo czytelnika, konsumenta, uczestnika życia kulturalnego i współczesności jako takiej. Ja krótką formę uwielbiam, jest przyjemna w pisaniu, łatwo przyswajalna i przyjazna w odbiorze, nie wymaga godzin skupienia i podążania za fabułą, taki literacki street-food – dwa opowiadania w kolejce do urzędu, jedno po odstawieniu dziecka na angielski, jedno przed snem, zamknięta całość. Jeśli jest to całość z jakimś ładunkiem prawdy i emocji to i tak zostawia ślad, resztę dopisuje w głowie czytelnik, z rzeczywistością i własnym doświadczeniem można konfrontować równie dobrze pięćset stron jak i pięćset wyrazów.    

A gry planszowe? Niektórym wciąż kojarzą się z rozrywką dla dzieci.
– Gry planszowe to globalny fenomen – w świecie dyktatu elektroniki i nowych technologii rokrocznie przybywa nowych tytułów i nowych koncepcji. Trzeba bowiem pamiętać, że współczesne planszówki nie mają nic wspólnego z grami mojego dzieciństwa (rocznik 1974). Dziś planszówka nie może opierać się na prostej losowości, kostce i przypadku. Hybrydyzują i rozwijają się w kierunku minimalizacji losowości, pogłębienia interakcji między graczami, wykorzystania nowych mechanik i ich synergii, łączą elementy karcianki, gier figurkowych, RPG i wielu innych gatunków. Tworzą rozbudowane światy i ekosystemy i dzielą się na wiele gatunków a przede wszystkim stały się częścią stylu życia – planszówkowe kluby weekendowe i „domówki” to część życia towarzyskiego, planszówka na półce to precjozum równe ładnie wydanej książce.

Stworzone przez pana gry to m.in. Demokratura i Pierwszy Obywatel, obie traktujące o świecie polityki.
– Przypadek, pewnie wynikający trochę z osobistych zainteresowań. Choć „Pierwszy Obywatel” to raczej takie „House of cards” na planszy – nie ma tam nazwisk, nazw czy wycieczek światopoglądowych, jest mnóstwo mechanik i makiawelizmu w osiąganiu celu. A wcielamy się w „mistrza marionetek” – anonimowego spin doctora, który pociąga za sznurki mediów, specjalistów, regionów. Moglibyśmy w tej grze zastąpić jego postać umownym „arcymagiem”, słupki poparcia zmienić na zasób magii, sztabowców na smoki, regiony na krainy a media na poparcie szlachty – i też jakoś by grało gdyż mechaniki to wartość uniwersalna. Ale gra składa się z trzech podstawowych warstw – mechanicznej, fabularnej i graficznej. One muszą się uzupełniać, przenikać i dopowiadać wzajemnie. Fabuła rozgrywki wyborczej została wybrana w tym przypadku ze względu na brak podobnych tytułów na rynku (przy jednoczesnym fenomenie wspomnianych wcześniej seriali). Tymczasem gier o smokach jest sporo.

“Pierwszy Obywatel” – gra autorstwa
Marcina Szmela

W jednym z materiałów dotyczących wspomnianych gier wielokrotnie przewija się temat zaznajamiania młodych ludzi z m.in. demokracją. A wydawałoby się, że dzięki dostępowi do informacji, młodzi są bardzo świadomi otaczającego świata.
– Są świadomi ale zarazem są adresatem dezinformacji i beneficjentem całego chaosu komunikacyjnego. Może więc raczej budują tę świadomość, do teorii dokładają bezpośrednie doświadczenie, obserwację i wnioski. Jak się okazuje planszówka to także medium.  

Kolejny projekt to gra „Można panikować”. Określenie „gra z misją” będzie adekwatne?
– Chyba tak, z pewnością bardziej z misją niż z tezą. Ma to być gra, która przede wszystkim dostarcza rozrywki i skoków emocji. Gdzieś w tle, w głębszej refleksji, ma pozostawiać świadomość czegoś ważnego – kosztu i konsekwencji wyborów oraz decyzji. Ma nienachalnie edukować ale nie być grą edukacyjną – z kategorii nudnych, programujących, powtarzalnych w wyniku rozgrywek. Sama gra, na poziomie fabuły, „napisała się” w pięć minut. Mechanicznie także uformowała się szybko. Za to testy i optymalizacja rozgrywki trwały dwa lata.

Wszystkie te tytuły są osadzone w świecie rzeczywistym. Nie kuszą pana wspomniane już smoki albo klimaty baśniowe czy rycerskie?
– Co najmniej dwa z czterech projektów, które w tej chwili leża na biurku, to wycieczki w kierunku fantazji i umownych rzeczywistości.

Dużo rycerskości jest za to w rekonstrukcji historycznej. To kolejne pana zamiłowanie.
– Taka naturalna konsekwencja i rozwinięcie zainteresowania historią w najogólniejszym wymiarze. Kilka lat temu rozmawialiśmy o tej pasji na łamach BIM-u. Muszę jednak zaznaczyć, że w rekonstrukcji interesuje mnie okres, który posiada potężny ładunek fabularny, ale słabo się „sprzedaje”. Chodzi o rozbicie dzielnicowe. To taka „Gra o tron”, która faktycznie się rozegrała – rozbicie dzielnicowe. To nie jest okres husarskich skrzydeł, lśniących zbroi czy grzmiącej artylerii, więc otwartych imprez dla publiczności niemal nie notujemy. Większość rekonstrukcji naszego okresu to zamknięte, kameralne imprezy, często na prywatnych lub wynajętych terenach – za to niejednokrotnie z motywem przewodnim, wątkiem fabularnym, elementem obozowym lub przemarszowym.

Pięć przymiotników najlepiej charakteryzujących rekonstrukcję historyczną to…
– Socjalizująca, terapeutyczna, wymagająca, fascynująca, motywująca.

I jeszcze nietypowe hobby zoologiczne. Co pan hoduje?
– Już prawie nic. To jest właśnie ta sytuacja, w której realia decydują o „srokach” z pierwszego pytania. Zwierzęta nie lubią prowizorki i braku zaangażowania – braku czasu po prostu. Wciąż fascynuje mnie przyroda i pewnie kiedyś wrócę do terrarystyki. Hodowałem kameleony, gekony australijskie, drzewołazy z Ameryki Południowej, najmniejsze z dusicieli oraz… modliszki egzotyczne. Popełniłem też sporo tekstów o zwierzakach, najwięcej o rybach akwariowych dla miesięczników hobbystycznych. W pewnym okresie utrzymywałem kontakt z czołowymi hodowcami oraz ichtiologami świata, udało się wówczas ściągnąć do Polski, rozmnożyć i opisać kilka ciekawych gatunków.  

Nie mogę nie zapytać o rodzinne strony. Często bywa pan w Brzesku?
– Tak często jak to możliwe ale pewnie rzadziej niż pragnęliby tego rodzice. Nie wspominając już nawet o zaległych kawach ze znajomymi, którzy pozostali w Brzesku.

Które miejsca w mieście najbardziej lubi pan odwiedzać po latach?
– Miasto niesamowicie się zmieniło, specyfiki Brzeska sprzed ćwierć wieku już nie ma. Pamiętam Brzesko małomiasteczkowe, prowincjonalne i trochę niepewne swojej przyszłości. Nie mieszkam tu więc nie mogę ocenić realiów i jakości życia w mieście, ale wizualnie zmieniło się całkowicie i przebudowało się zupełnie. Dziś sprowadza się dla mnie raczej do ludzi niż do miejsc.

Kończąc – czego powinniśmy życzyć sobie z okazji nadchodzących świąt?
– Przewidywalności. I spełnienia. Dziś chyba w tej kolejności.

Rozmawiał Konrad Wójcik

Rozmowa ukazała się w Brzeskim Magazynie Informacyjnym
w numerze grudzień 2022


Poniżej w ramach uzupełnienia prezentujemy tekst „Rekonstrukcja historyczna… niejedno ma imię” (cz.2) autorstwa Sabiny Jakubowskiej. Materiał ukazał się BIM-ie w październiku 2014. Znaczna część publikacji poświęcona jest właśnie Marcinowi Szmelowi i jego pasji.

Powrót na górę
Skip to content
Ta strona internetowa jest zobowiązana do zapewnienia dostępności cyfrowej dla osób niepełnosprawnych. Stale poprawiamy komfort użytkowania dla wszystkich i stosujemy odpowiednie standardy dostępności. Nieustannie poprawiamy komfort użytkowania dla wszystkich i stosujemy odpowiednie standardy dostępności.
Stan zgodności