W styczniowym wydaniu Brzeskiego Magazynu Informacyjnego opublikowaliśmy rozmowę z Kapelmistrzem Miejskiej Orkiestry Dętej. W rozmowie z Konradem Wójcikiem dyrygent opowiedział o własnych jubileuszach i muzycznych początkach oraz zdradził dlaczego Beatlesi nie mogliby grać w orkiestrze.
Dziś prezentujemy Państwu lekko wydłużony zapis tej rozmowy – bez skrótów związanych z ograniczonym miejscem w wydaniu gazetowym.
Tego się trzymam
Wiesław Porwisz od ponad trzydziestu lat jest przewodzi Miejskiej Orkiestrze Dętej w Brzesku. Orkiestra przez szereg lat działała w Browarze Okocim, a od 2001 roku funkcjonuje pod skrzydłami Miejskiego Ośrodka Kultury. Za kilka miesięcy minie 110 lat od jej założenia.
110 lat. To dużo?
– Dużo. Bardzo dużo. Sam chciałbym wiedzieć co robić, żeby tyle przeżyć.
Dołączył pan do składu w 1976 r. Niedługo minie pół wieku, czyli niespełna połowa całego życia orkiestry.
– Pamiętam te początki. Razem z bratem spotykaliśmy się z naszym wujkiem Michałem Nowakiem, który grał w orkiestrze w browarze i uczył nas gry na klarnecie. Gra trochę mi nie wychodziła i przerwałem naukę. Przeniosłem się wtedy do ogniska muzycznego w Brzesku i tam uczyłem się grać na akordeonie. W czasach szkolnych mieliśmy praktyki w browarze. Większość chłopaków z warsztatu chciała się zapisać do orkiestry, bo dwugodzinne próby odbywały się w czasie pracy. Myśleli, że dzięki temu będą sobie „wegetować” przez te dwie godziny. A okazało się że nauka gry na instrumencie dętym to wcale nie taka prosta rzecz. Planowałem, że będę grał na puzonie, ale gdy pan Tadeusz Krawczyk, ówczesny kapelmistrz usłyszał, że miałem do czynienia z klarnetem zaproponował mi właśnie ten instrument. Na przesłuchaniu dał mi klarnet, a że miałem jakieś tam zadęcie, to się udało. I tak zostałem najmłodszym członkiem orkiestry. A niedługo pewnie będę najstarszy. Z tej naszej szkolnej ekipy zapisało się dziesięć osób, a na dłużej zostałem tylko ja i Tadek Put na puzonie, który dopiero kilka lat temu zaniechał gry.
W 1993 r zastąpił Pan zmarłego kapelmistrza, Tadeusza Krawczyka.
– Bardzo dobrze wspominam pana Krawczyka. Dużo mnie nauczył. Zaraz po pierwszej lekcji gry na klarnecie, wypożyczył mi instrument do domu żebym mógł szybko dokooptować do orkiestry. Nawet pierwsze wesele jakie grałem w życiu to właśnie z nim. W późniejszym czasie byłem takim jego „zaufanym” człowiekiem. Miałem wszystkie klucze do sali prób, po zajęciach na warsztacie chodziłem, przede wszystkim ćwiczyć grę, ale też czyścić instrumenty, przygotowywać nuty… Zapisałem się na kurs dyrygentów orkiestr dętych w Krakowie, ale gdy zmarł pan Krawczyk to byłem dopiero na początku nauki. Wcześniej kilka razy go zastępowałem, ale gdy zostałem z tym sam okazało się, że jestem jeszcze kompletnie zielony jeżeli chodzi o prowadzenie orkiestry. Dlatego też dziękuję wszystkim ludziom, którzy mi zaufali i uwierzyli w moje możliwości.
Mówiąc kolokwialnie – macha pan buławą i batutą od trzydziestu lat.
– Szmat czasu. Jestem chyba najdłużej działającym kapelmistrzem w historii tej orkiestry. Bardzo długo, bo ćwierć wieku funkcję tę sprawował Ludwik Kozub (w latach 1945-1970 – przyp. red.). Mi do emerytury zostały trzy lata. Może się uda dotrwać (śmiech)!
Czyli myśli pan o muzycznej emeryturze?
– Czas pokaże. U mnie ze zdrowiem jest różnie, co chwilę coś nowego wyskakuje. Ale teraz jestem podremontowany, wiec działamy.
Gdy pan patrzy wstecz na te pięć dekad to co pan widzi jako pierwsze?
– Na pewno mój pierwszy przegląd orkiestr dętych w Dębicy. Maszerowaliśmy i nagle rozpętała się burza. I graliśmy w tym deszczu. Franek Kargól grał na bębnie i przy każdym jego uderzeniu w powietrze wzbijały się prawdziwe fontanny. No i moja pierwsza próba w orkiestrze w Browarze. Oj pot mnie wtedy zalał, bo to był dla mnie szok. Ci grają co innego, ci co innego… A ja wcześniej zawsze grałem sam.
Czyli orkiestra to nie miejsce dla indywidualistów?
– Oczywiście, że nie.
A teraz każdy chce być gwiazdą.
– Tylko mało komu się to udaje.
Myślałem, że przedtem wymieni Pan udział w powstawaniu filmu Ogniem i mieczem. Na czym polegała wasza rola?
– To nie tak, że braliśmy udział w powstawaniu filmu. Uświetniliśmy muzycznie oficjalną uroczystość zakończenia produkcji filmu, która odbyła się w browarze. Piękna impreza. Był orszak w którym kroczyły formacje wojskowe, statyści na koniach, ekipa, aktorzy… no i my. Najpierw graliśmy przed warzelnią a potem na sali.
Da się grać w orkiestrze nie znając nut?
– Absolutnie nie.
Beatlesi podobno nie znali.
– Takich jak oni było wielu i osiągali sukcesy. Ale do orkiestry by się w takim razie nie nadali.
Czyli bez nut ani rusz.
– Tutaj wszystko musi być uporządkowane, każda partia instrumentów ma swoje zadanie. Każdy występ musi być odpowiednio zaaranżowany w zależności od aktualnego składu zespołu. Czasem trzeba „pożyczyć” muzyków z innej orkiestry, czasem rozpisać wszystko inaczej. Tak mi się to jakoś udaje kombinować od trzydziestu lat. Jak zaczynałem to siedziałem codziennie od ósmej do osiemnastej i pisałem nuty ręcznie, przygotowywałem aranżacje. Potem dostawałem pytania od przełożonych, jak to jest, że tyle tam przesiaduję, bo nikt nie wierzył że to tyle pracy. No a teraz od tego spisywania nut coraz dalej widzę, bo oczy wysiadają (śmiech).
Nawiązałem do Beatlesów, bo wiem, że macie w repertuarze wiązankę ich przebojów.
– Te nuty teoretycznie otrzymałem już gotowe, ale i tak trzeba było wszystko przepisać, żeby dopasować do ilości i możliwości muzyków.
Co sprawia, że jedne utwory muzyki popularnej lepiej się nadają dla orkiestr a drugie mniej?
– Popularność. Celujemy w repertuar, którego możemy być zawsze pewni. Wspomnianych Beatlesów czy ABBĘ będzie można z powodzeniem grać za kolejne pięćdziesiąt lat. Mamy wiązanki z przebojami Krzysztofa Krawczyka, Zbigniewa Wodeckiego, Skaldów. Planujemy jeszcze przygotować utwory Maryli Rodowicz.
Metallica by się w takim razie nadała? To też popularna grupa.
– Nadałaby się. Ale jakoś tego nie widzę.
Więcej satysfakcji daje granie klasyki czy muzyki rozrywkowej?
– Osobiście wolę rozrywkową. Zresztą z klasyką jest taki problem, że ludzie nie chcę dziś jej grać. Mało kto gra teraz klasykę. Teraz jest moda na muzykę filmową i zagraniczne kawałki. Dlatego na przeglądach wciąż w regulaminach są zapisy, że należy wykonać jeden lub dwa utwory polskich kompozytorów.
Grywał pan również na weselach i imprezach okolicznościowych. Można wyciągnąć z tego jakieś doświadczenie, które owocuje w pracy dyrygenta?
– Graliśmy przez cale lata. Najpierw z bratem, kuzynem, potem z kolegami. Jest to oczywiście dodatkowe źródło dochodu, ale rzeczywiście można wyciągnąć z tego więcej. Przede wszystkim znajomość utworów i pojęcie przy czym ludzie najlepiej się bawią.
Dołączył pan też do składu kabaretu Sprawa Drugorzędna.
– Wstąpiłem do zespołu na prośbę ówczesnej dyrektorki, Małgorzaty Cuber. Grałem na saksofonie i klarnecie. To ciekawa przygoda, zaliczyliśmy razem kilka koncertów, ale zabierało to za dużo czasu i nie mogłem w pełni skupić się na orkiestrze.
Standardowe pytanie – czym zajmowałby się pan gdyby nie orkiestra?
– Pewnie wyjechałbym gdzieś za granicę, zarabiał duże pieniądze, ale nie miał z tego żadnej satysfakcji. Robię to co lubię i tego się trzymam.
Mógłby pan żyć bez muzyki?
– Absolutnie nie. Co to by to było za życie?
A jak pan widzi przyszłość orkiestry? Jakieś spektakularne zmiany, czy raczej stabilizacja?
– Powoli, ale do przodu. Obecnie orkiestra liczy 28 członków. Dajemy rade, ale brakuje kilku osób, najbardziej waltorni, puzonu, basu i dodatkowych trąbek. Zawsze największym problemem będzie zebranie ludzi na występ. To duża grupa a każdy ma swoje życie, swoją pracę i nie zawsze może rzucić wszystko, by zjawić się na koncercie. No i jeszcze są młodzi, którym często się po prostu nie chce, bo sobota to dla wielu czas na imprezy a nie na granie. Czasem trudno to wszystko ogarnąć. Bywają sytuacje, w których wydaje się, że już nie ma wyjścia.
A ostatecznie i tak się udaje i jest sukces.
– Ano jest. Jakoś to wszystko szyjemy na bieżąco.
Muzyczne wspomnienie, które zostanie ze mną na zawsze to…
– …21 lipca 1984 roku. Wielka Parada Orkiestr Dętych na nieistniejącym już Stadionie Dziesięciolecia. Ponad tysiąc trzystu muzyków, w tym ja. Jestem jedynym członkiem naszej orkiestry, który uczestniczył w tym wydarzeniu. To było wręcz niewiarygodne dla młodego chłopaka przeżycie. I jakoś tak się złożyło, że stadionu już nie ma, a ja jeszcze jestem.
Rozmawiał Konrad Wójcik
Rozmowa ukazała się w Brzeskim Magazynie Informacyjnym w numerze styczeń 2024.